21 września 2023

Leszek Olpiński: Nauczyciele zazwyczaj odchodzą po cichu. Ja wybrałem inną drogę

Rozmowa z Leszkiem Olpińskim, filozofem, fizykiem, byłym nauczycielem (w poznańskich szkołach przepracował dwadzieścia dwa lata), a dziś: edukatorem, trenerem kompetencji społecznych i coachem.

Author: Maria Mazurek,

Photo: Unsplash

Tęskni pan za szkołą?

Leszek Olpiński: Za taką szkołą, jaką mamy obecnie: nie. Wciąż robię to, co najpiękniejsze w tym zawodzie: uczę dzieci. Za całą resztą: biurokracją, frustracją nauczycieli, przemęczeniem uczniów – nie ma co tęsknić.

Pana odejście ze szkoły było głośne, medialne. Dlaczego?

Wielu nauczycieli odchodzi po cichu. Niezauważalnie. Ja wybrałem inną drogę. Moje odejście ze szkoły było protestem przeciwko temu, co dzieje się w edukacji. A dzieje się źle. Chciałem to zamanifestować. Chciałem też zwrócić uwagę na problem odejść nauczycieli, na to, że wkrótce będzie ich brakować. W tym momencie jest to już bardzo widoczne.

Ile lat uczył pan w szkole?

Ponad dwadzieścia. Jestem zawodowo związany z edukacją mniej więcej od momentu, kiedy powstawały gimnazja. Założenia tej reformy były sensowne: edukacja miała iść w kierunku autonomii nauczyciela i ucznia, indywidualizacji procesu nauczania, holistycznego podejścia do przedmiotów, szukania połączeń między wiedzą i kompetencjami z różnych przedmiotów. Cieszyłem się z tego. Wydawało się, że zmiana idzie w dobrym kierunku. Niestety, poszła w przeciwnym. Moment krytyczny przyszedł wtedy, gdy zlikwidowano gimnazja. Podstawa programowa, która była realizowana podczas trzech lat gimnazjów, w wielu przypadków została „skondensowana” do dwóch lat nauki: w klasie siódmej i ósmej. W związku z tym znacząco zwiększyła się ilość materiału do opanowania pamięciowego. Praca stała się znacznie trudniejsza. Przede wszystkim dla dzieci.

A dla nauczycieli?

Przez olbrzymią ilość wymagań w podstawie programowej nie jesteśmy w stanie poprowadzić zajęć tak, aby dzieci ten materiał zrozumiały. Zaciekawiły się nim. Wyszły z lekcji zadowolone. To dla nas demotywujące. Zamiast wyjaśniać świat – stawiamy wymagania. W konsekwencji coraz więcej dzieci korzysta z korepetycji, a zamiast zająć się rozwijaniem swoich pasji czy po prostu odpoczynkiem – siedzi nad podręcznikami i się uczy.

Jeśli potraktujemy czas spędzony na nauce jako rodzaj pracy – to dzieci pracują dziś czasem na dwa etaty. Dla siódmo- -czy ósmoklasisty półtora etatu to właściwie minimum. Wymaga się od uczniów, żeby przyswajali mnóstwo wiedzy, z której większość okaże się dla nich bezużyteczna, a część w ogóle się zdezaktualizuje, zamiast uczyć ich tego, co znacznie ważniejsze: kompetencji takich jak komunikacja, współpraca, krytyczne myślenie. Pani pyta, co oznacza to dla nauczycieli. Odpowiem: bezsilność, złość, frustrację. Do tego dochodzi stosunek władz – różnych szczebli, ale przede wszystkim władzy centralnej – do nauczycieli.

Jaki?

Czujemy się zwyczajnie lekceważeni i niedoceniani. Nauczyciel, żeby zarabiać godnie, musi pracować znacznie ponad zwykły wymiar czasu pracy: prowadzić zajęcia w kilku szkołach, dorabiać na korepetycjach. To przeciążające. Poza tym znacznie ogranicza się autonomię nauczyciela. Nasiliły się wymagania dotyczące tworzenia różnego rodzaju dokumentacji. W szkole na wszystko trzeba mieć papier: bo zażąda go wizytator z kuratorium, bo poprosi o niego dyrektor.

W konsekwencji nauczyciel, zamiast zajmować się tym, po co jest – przekazywaniem umiejętności, towarzyszeniem uczniom, wspieraniem ich – zajmuje się papierami. Symbolem tych zmian jest program „Laboratoria Przyszłości”. I tu znów założenie było szczytne: Ministerstwo wyposaży szkoły w gogle do rzeczywistości wirtualnej, roboty, nowoczesne akcesoria audio-wideo, różne specjalistyczne narzędzia. Tylko że wymogi biurokratyczne sprawiły, że szkoły, zamiast sensownie używać tego sprzętu, muszą wypełniać stosy papierów na temat tego, jak go wykorzystują. To nie zbliża nas do nowoczesnej edukacji. Wręcz przeciwnie: oddala nas od niej.

Trafiłam na pana wypowiedź o tym, że gdy zaczynał pan uczyć fizyki, podstawa programowa mieściła się na stronie formatu A4. Teraz zajmuje osiem.

Początkowo podstawa programowa była zbiorem dość ogólnych wytycznych, co powinni wiedzieć uczniowie, kończąc kolejny etap edukacyjny. Ale ponieważ zostały wprowadzone ustandaryzowane, zewnętrzne egzaminy końcowe, zaczęto ten katalog zmieniać, wprowadzając coraz bardziej szczegółowe wytyczne dotyczące treści nauczania.

Wszyscy – rodzice, nauczyciele, eksperci edukacyjni, o uczniach nie mówiąc – narzekają, że podstawa jest przeciążona. A mimo to nic się nie zmienia. Jak to możliwe? I kto właściwie za to odpowiada?

Za podstawę programową odpowiada Minister Edukacji i Nauki.

Ale przecież nie opracowuje jej sam. Ma do dyspozycji ekspertów. Dlaczego oni się na to godzą?

Z tego, co wiem, minister ma swobodę w wyborze ekspertów do budowy podstaw programowych. Słyszałem też, że eksperci, którzy mają inną wizję, zwyczajnie nie są wysłuchiwani – a w konsekwencji rezygnują z pracy w MEN. A więc minister zatrudnia tych ekspertów, którzy podzielają prezentowane przez niego wizje. Nie bez znaczenia jest stwarzanie sobie możliwości kontrolowania nauczyciela – jeśli w podstawie programowej jest sporo elementów, to łatwo jest sprawdzić, czy tematy w dzienniku jej odpowiadają. Jeśli tych punktów byłoby (jak dawniej) zaledwie kilka i one byłyby przedstawione w języku celów, to ministerstwo czy kuratorium nie miałoby takich możliwości.

Inną kwestią są naciski akademików. Oni często – chcąc mieć na swoich kierunkach lepiej przygotowanych studentów – lobbują na rzecz zwiększenie zakresu materiału z poszczególnych przedmiotów. Niestety, w mojej ocenie brakuje im głębszej refleksji i zwykłego zauważenia, że podstawa programowa obejmuje wszystkich uczniów, a tylko niewielka część z nich będzie kontynuować edukację na pokrewnym do danego przedmiotu kierunku.

Mówimy o przeładowanej podstawie programowej, odbieraniu autonomii nauczycielom, biurokracji. Tylko że w tym zakresie, w którym nauczyciele mają swobodę – na przykład w wyborze narzędzi nauczania – często wcale z niej nie korzystają. Proszę o szczerą odpowiedź: czy nauczyciele naprawdę nie mają sobie nic do zarzucenia?

Mają sobie do zarzucenia niemało. Łatwiej i szybciej jest nauczać tak, jak nauczało się wiele lat. Przyjść, wyłożyć swoje, zadać pracę, a nie wymyślać działań aktywizujących, nowoczesnych metod, nie szukać ciekawych materiałów. Nauczyciele mogą bić się w pierś, ale myślę, że gdyby mogli poświęcić się nauczaniu w pełnym wymiarze pracy w jednej szkole – a nie jeździli do dwóch, trzech szkół albo szukali dodatkowej pracy, by godnie żyć – to chętniej by się rozwijali i sięgali po ciekawe metody dydaktyczne. Ja akurat uczyłem na materiale doświadczalnym, wymyślałem własne narzędzia, dbałem, by uczniowie pracowali w grupach – ale też nie mogę powiedzieć, że byłem idealnym nauczycielem. Że nie mam sobie nic do zarzucenia.

A co ma pan sobie do zarzucenia?

Brakowało mi czasu na indywidualne podejście do uczniów. Żeby z każdym porozmawiać, poznać go, dostosować narzędzia dydaktyczne do jego potrzeb. Teraz wreszcie, gdy uczę poza szkołą, mam na to czas. Znam każdego swojego podopiecznego, wiem, jakie są jego pasje, mocne i słabe strony, kim jest. Wreszcie pracuję tak, jak zawsze chciałem.

Wiemy, że szkoła wymaga zmiany. Tylko jak do tej zmiany doprowadzić i mądrze ją przeprowadzić?

Punktem wyjścia musi być przeprowadzenie konsultacji społecznych z prawdziwego zdarzenia, aby wszyscy zainteresowani – wiem, w przypadku reformy edukacji to naprawdę liczne grono – mogli wyrazić swoje zdanie, a potem zaakceptować plan reformy. Do tego potrzebny jest prawdziwy dialog społeczny, którego w Polsce właściwie nigdy nie było. To musi być przedsięwzięcie bez precedensu. Do konsultacji, poza nauczycielami, ekspertami edukacyjnymi, rodzicami i uczniami, musieliby zostać zaproszeni również specjaliści od uczenia się. Ostatecznie to umiejętność nabywania nowej wiedzy, a nie sama wiedza, jest tym, z czym uczniowie powinni wychodzić ze szkół. To byłby pierwszy z trzech kroków.

A kolejne?

Zmiana woli politycznej. Bez niej nie da się zmienić systemu. Potrzebujemy do tego polityków. Potrzebujemy dobrego, bezpiecznego prawa.

Co znaczy: bezpiecznego?

Takiego, które nie będzie łatwo podlegało zmianom politycznym. Woli jednej osoby. W tym momencie minister jest w stanie samodzielnie podjąć decyzję o wprowadzeniu nowego przedmiotu, z nową podstawą programową. Praktycznie z miesiąca na miesiąc. Potrzebujemy systemu, który będzie odporny na tego typu ruchy. Potrzebujemy stabilności i bezpieczeństwa, przede wszystkim dla dzieci.

Jaki jest trzeci krok?

Wymyślenie sensownego mechanizmu finansowania edukacji. Szkoły wymagają inwestowania – nie tyle w sprzęt, ile w ludzi. Żeby nauczycieli mogli się kształcić, rozwijać, czuć potrzebę zmiany metod pracy. Żeby nam nie kostnieli, nie zastygali w tym, co znane, nie trafiali do szkół, bo nie mają na siebie lepszego pomysłu. Jeśli nauczyciel się nie rozwija, to jak mają rozwijać się jego uczniowie?