22 marca 2024

Magdalena Jasińska: IDS przypomniał mi, że w szkole nie chodzi o pantofelka

Rozmowa z Magdaleną Jasińską, nauczycielką biologii, fizyki, chemii i geografii w szkołach podstawowych pod Bielskiem-Białą, ewaluatorką scenariuszy lekcyjnych IDS.

Author: Maria Mazurek,

Wywiady

Photo: Kelly Sikkema/Unsplash

Ojej. Co ty masz ze sobą?

Trójwymiarowy model pantofelka. Pożyczyłam ze szkoły. Podejrzewałam, że ten motyw pojawi się w naszej rozmowie.

Tak planowałam, bo gdy się poznałyśmy, powiedziałaś takie zdanie: Zetknięcie z listą CPUS (Czego Powinna Uczyć Szkoła) przypomniało mi, że w szkole nie chodzi o budowę pantofelka.

Nie chodzi. Chodzi przede wszystkim o to wszystko, co można przy okazji omawiania budowy tego pantofelka, przy okazji wspólnego liczenia stężeń roztworów i opowieściach o dopływach rzek dzieci nauczyć.

Czego?

Współpracy, sprawczości, komunikacji, krytycznego myślenia. Najkrócej mówiąc: chodzi o to, żeby przygotować dzieciaki do życia. Ale to nie znaczy, że pantofelek w tym przeszkadza. Przeciwnie. Jeśli odpowiednio przedstawimy go dzieciakom, one są zaintrygowane. Od kilku lat w Polsce trwa dyskusja o okrojeniu podstawy programowej. Większość nauczycieli – przynajmniej tych, których ja znam – uznała ten krok za potrzebny. Ale gdy dyskusja zaczyna schodzić na konkrety – czyli co dokładnie z tej podstawy można byłoby usunąć – to już każdy ma inne zdanie. A ja myślę, że to, co jest w podstawie programowej (albo czego w niej nie ma) nie jest wcale najważniejsze. Najważniejsze jest to, jak o tym uczymy. I jakie wartości przy okazji przekazujemy.  

Pantofelek jest o tyle zabawny, że stał się pewną figurą retoryczną; symbolem tego, jak nieprzydatnych rzeczy uczy szkoła. No bo czy wiedza o budowie pantofelka przyda się uczniom w życiu?

Większości na pewno nie. Ale tu w ogóle możemy zadać sobie pytanie: czy jakakolwiek wiedza, w dobie tak powszechnego i szybkiego dostępu do wiedzy, jest niezbędna? Przecież wszystko możemy sprawdzić w internecie. Stąd ważne, żeby szkoła uczyła tego, jak wiedzę pozyskiwać i weryfikować. Żeby nauczyciele zwracali uwagę na kompetencje takie jak krytyczne myślenie, analizowanie źródeł, ocenianie wiarygodności informacji.

Magdalena Jasińska z modelem pantofelka

Natomiast nauka o budowie pantofelka może być dla uczniów świetną przygodą, podczas której uczą się współpracy, komunikacji, sprawczości. Można na przykład zrobić klasowe przedstawienie, w którym dzieciaki zagrają organelle komórkowe i to będzie dla nich bardzo rozwojowe. W tym sensie pantofelek, tak jak każdy obszar szkolnego materiału, może być dobrym punktem zaczepienia, bazą do uczenia bardziej przydatnych i „życiowych” umiejętności. Poza tym szkoła podstawowa jest ostatnim momentem, w którym uczniowie nie są jeszcze „wyspecjalizowani”; mają szerokie zainteresowania i plastyczne mózgi. Zatem jedną z funkcji edukacji szkolnej jest pokazanie młodym ludziom całego wachlarza tematów i obszarów, aby mogli wybrać z niego coś dla siebie. Gdy uczniowie pytają mnie: Proszę pani, a po co my się tego uczymy?

A pytają?

Pytają. I bardzo mnie to cieszy, ponieważ oznacza, że potrafią krytycznie obserwować rzeczywistość, kontestować ją, zadawać pytania. Więc kiedy pytają, po co my się tego uczymy, to odpowiadam im: My w szkole podstawowej pokazujemy różne przedmioty i różne tematy. To jest tak, jakby Książę Nauka przyszedł do Ciebie i zaoferował ci pantofelka. Pasuje ci? No to super, masz kompetencje do tego, żeby zainteresować się naukami przyrodniczymi. Nie pasuje ci? Widocznie nie jesteś tym kopciuszkiem. To nie znaczy, że jesteś gorszy – po prostu biologia to nie twoja bajka. Jesteśmy różni, różne są nasze zainteresowania i kompetencje. Próbuj dalej, a na pewno znajdziesz coś dla siebie. Swoje zainteresowania i swoją drogę.

Uczniowie naprawdę są różni. Jednych zainteresuje pantofelek, innych kosmos, jeszcze innych historia. I każdy później pójdzie swoją drogą, będzie rozwijał się w tym, co polubił w szkole. Nauczyciel nie musi „wkręcić” każdego ucznia w swój przedmiot. Ale każdego powinien „wkręcić” w te wartości, o których mówi Holistic Think Tank: w szacunek do innych, sztukę dialogu, współpracy, w poczucie sprawczości. To mnie urzeka w tym programie, bo to naprawdę jest do zrobienia. Szkoła naprawdę może i powinna być miejscem budowania wartości. A ponieważ nad wartościami pracuje się wiele lat, to podstawówka, która ma aż osiem klas, jest świetnym momentem, żeby zacząć. I jeszcze jedno: w tym kształtowaniu wartości nauczyciel-przedmiotowiec nie powinien być sam. Przecież w każdej szkole są też inni pracownicy: pan konserwator, pani woźna, nauczyciele z biblioteki czy ze świetlicy. I to są ludzie, którzy też mogą mieć niemały wpływ na rozwój dzieciaków. Fajnie, żebyśmy byli w tej pracy nad wartościami spójni. Żebyśmy byli jedną drużyną.

Trudno przekazywać dzieciom wartości? Uczyć tego, co naprawdę ważne?

O tyle trudno, że czasami nasza nauczycielska codzienność – w tym ocenianie, przygotowania do egzaminów zewnętrznych czy realizacja podstawy programowej – ogranicza nas na tyle, że zapominamy, dlaczego w ogóle trafiliśmy do tego zawodu. Że przecież chodziło nam o to, żeby nauczyć tych młodych ludzi sensownie i szczęśliwie żyć – z sobą samym i z innymi ludźmi. Przekazać im to, co naprawdę ważne. Dlatego takie inicjatywy jak Holistic Think Tank są tak potrzebne. Działają otrzeźwiająco, wybijając nas z rutyny. Bo my, nauczyciele, czasem potrzebujemy impulsu. Zatrzymania i zastanowienia się: czy o to właśnie chodzi w szkole?

Przyznam, że na mnie bardzo dobrze podziałało wyłączenie moich przedmiotów z egzaminów zewnętrznych. Wcześniej uczyłam w gimnazjum, które kończyło się egzaminem z przedmiotów przyrodniczych. A na egzaminie królowały takie zagadnienia jak obliczanie górowania słońca. Więc ja z moimi uczniami, do znudzenia, obliczałam to górowanie – bo przecież chciałam, jak każdy nauczyciel, żeby moi uczniowie wypadli dobrze na egzaminie. Wiem, że niektórzy przyrodnicy ubolewają, że wiedza z naszych przedmiotów nie jest już sprawdzana na egzaminach, ale osobiście cieszę się, że zdjęto ze mnie tę odpowiedzialność. Dzięki temu mam więcej swobody, żeby zaproponować uczniom coś kreatywnego, żeby zamiast po raz czterdziesty wałkować jakieś równanie, zrealizować fajny projekt zespołowy albo zatrzymać się na temacie, który interesuje uczniów na dłużej.

Na przykład?

Na przykład teraz, ucząc siódmą klasę, realizuję tematy związane z rolnictwem, w tym zagadnienie hodowli zwierząt. Na pierwszy rzut oka: mało nośny temat. Ale ja, przy pomocy nauczycielki matematyki, zaproponowałam uczniom grę strategiczną, w której oni projektują farmę. Dostają wirtualny budżet – pięć tysięcy złotych – na zakup zwierząt hodowlanych. Sami mogą wybrać, jakich. A potem liczymy zyski oraz straty i odnosimy nasze wyniki do sytuacji rolnictwa. I dzieciaki weszły w to bardzo mocno. Przysłuchiwałam się ich – naprawdę bardzo ożywionym – debatom, jakie zwierzęta kupić i zauważyłam, że oni myślą bardzo logicznie. Na przykład chcą kupić po dwie sztuki zwierząt – samca i samicę – żeby potem je rozmnażać. Zadają ciekawe, rozsądne pytania dotyczące kwestii, które nie są wyjaśnione w zasadach gry: czy jak kupią świnie, to będą mogli sprzedawać obornik? Albo czy jak kupią alpaki, to będą mogli sprzedawać ich sierść na wełnę? Odpowiadam im: Słuchajcie, wy decydujecie, to jest wasz projekt, nie ograniczajcie się. I wychodzi z tego super praca: uczniowie uczą się strategicznego myślenia, ekonomicznych rachunków, sprawczości, wspólnotowości, współpracy. Tyle że podkreślam: to jest możliwe, bo nie muszę już uczyć ich pod testy. Gdyby moje przedmioty były zakończone egzaminem zewnętrznym, to na temat o hodowli zwierząt rolnych mogłabym poświęcić jedną jednostkę lekcyjną. A teraz poświęcam trzy, bo widzę, jak fajnie aktywizuje to uczniów.

Co dała ci współpraca z Holistic Think Tank?

Poczucie, że nie jestem w swoim myśleniu o edukacji samotna. Jest nas więcej. Rodzi się ruch, który takich nauczycieli zrzesza, sieciuje, który tę myśl rozprzestrzenia. I który, mam nadzieję, będzie coraz większy. To dla mnie też informacja zwrotna: myślisz o szkole dobrze. Bo ja zawsze byłam nauczycielem, który chętnie wchodzi w różne projekty, zabiera uczniów poza szkołę, czasem stwarza im warunki, żeby to oni byli edukatorami, co wspaniale uczy dzieci sprawczości. Czasem, gdy w szkole dzieje się dużo, to pojawiają się krytyczne głosy: Znów projekt, znów wycieczka, znów konkurs? A kiedy te dzieci się uczą?

Tak jakby podczas projektów czy wyjazdów dzieci się nie uczyły.

No właśnie. A przecież uczą się i to często więcej. Tylko trochę innych rzeczy. I to też jest super szansa dla uczniów, którzy niekoniecznie są piątkowi. Tak jak powiedziałam: dzieci mają różne kompetencje. Klasyczne podejście do szkoły „sprawdza” tylko niektóre z nich: zdolność do absorbowania wiedzy, naukowe spojrzenie na różne zagadnienie, umiejętność wbicia się w klucz, rozwiązywanie zadań pod presją stresu i czasu. Są dzieci, które nie będą w tym świetne, ale dzięki mniej „konwencjonalnym” inicjatywom mogą wykazać się na innych polach. I często okazuje się, że średni czy słaby uczeń znakomicie sprawdza się w roli lidera podczas akcji sadzenia drzewa. Albo że świetnie montuje filmiki. Albo na wycieczce w lesie zauważy, że ciągnie go do natury i być może dzięki temu pomyśli o pracy leśnika? Dobrze, żeby szkołą oferowała różne projekty, pokazywała jak najwięcej różnych obszarów, tak żeby każdy uczeń znalazł coś dla siebie, odkrył swoje talenty. Bo przecież każdy ma talent, prawda?

I to też umacnia w uczniach poczucie własnej wartości.

Zdecydowanie. I to się potem może przełożyć na jakość życia młodych ludzi. Bo jeśli przez najmłodsze lata życia człowiek ciągle uzyskuje – w postaci słabych ocen szkolnych – informację, że w sumie to jest średni albo wręcz do niczego, to wchodzi w dorosłość z negatywnym myśleniem o sobie. I naprawdę wiele musi się wydarzyć, żeby on to myślenie o sobie zmienił. Ludzie szukają potem pomocy u psychologów albo couchów – jeśli w ogóle pomocy potrafią szukać i o nią prosić. A przecież powinni wychodzić ze szkoły z poczuciem sprawczości, z wiarą w swoje umiejętności. Każdy je ma. Zadaniem szkoły jest pokazać uczniowi, w czym jest dobry. I przede wszystkim: że w czymś jest.

Chyba nie jesteś fanką ocen, prawda?

Im dłużej uczę w szkole, tym mniej. Kiedyś nie wyobrażałam sobie szkoły bez ocen. No bo jak inaczej, myślałam, zmotywować uczniów do nauki? Ale przecież dzieci wychodzą z przedszkola z umiejętnościami, za które nie dostawały ocen, a jednak – zdobyły je. I przecież na późniejszym etapie też łapią różne „zajawki” – uczą się o dinozaurach albo „wkręcają się” w programowanie – mimo że to nie jest premiowane żadnymi ocenami. Robią to dla siebie. Z ciekawości. Z chęci samorozwoju. Z pasji. Przecież powinniśmy to w uczniach wzmacniać.

Widzę to na geografii, bo bardzo dużo dzieciaków uwielbia flagi państwowe. I oni sami wychodzą z inicjatywą, robią quizy na komórkach, bawią się tym. Nie dlatego, że im każę. Dlatego, że to lubią. Mam też jednego ucznia, który jest uzdolnionym, młodym kartografem. Potrafi narysować z pamięci mapę polityczną Afryki, pozaznaczać na niej wszystkie państwa. To w ogóle nie jest wymagane na poziomie szkoły podstawowej. Natomiast jego to kręci. Ostatnio przygotował imponujące materiały na lekcję, więc zapytałam go, czy woli, żebym wpisała mu za to ocenę czy punkty z zachowania. A on odpowiedział: Ale proszę pani, ja to dla zabawy zrobiłem, nic za to nie chcę.

I właśnie to byłoby piękne. Żeby dzieci uczyły się dla satysfakcji, nie dla ocen.

Tak. Tylko trzeba uwzględniać, że edukacja to trójkąt. Jest uczeń, jest nauczyciel, ale są też rodzice. I to właśnie rodzice często mają różne oczekiwania i schematy myślenia. Więc ważne, żeby rodzice też zrozumieli, że tak naprawdę w szkole nie chodzi o oceny. Nie chodzi o to, czy ich córka będzie lepsza od koleżanki z ławki. Czy narysuje ładniejszy obrazek. W polskich szkołach jest mnóstwo konkursów na prace plastyczne, które dzieci mają wykonywać w domu. Według mnie one nie do końca mają sens. Chyba żeby wprost nazwać je: konkursami dla najbardziej zaangażowanych rodzin. Bo rodzice bardzo często robią konkursowe prace z dzieckiem albo wręcz robią je za dziecko. Nie do końca potrafię to zrozumieć. Jaka potem jest radość z wygranej – radość tego rodzica i radość dziecka? Albo jaka jest radość ucznia z dobrej oceny, jeśli na sprawdzianie ściągał? A ściąganie, obchodzenie systemu, kombinowanie – jest chyba wpisane w polską mentalność. Dobrze by było, żebyśmy wreszcie przerwali to transgeneracyjne koło. Żeby szkoła je przerwała.

Jak?

Przez pielęgnowanie zaufania, poczucia bezpieczeństwa, dobrej atmosfery na lekcjach. Szkoła to relacje. O nie powinniśmy dbać. To jest odpowiedzialność nauczyciela, szczególnie nauczyciela szkoły podstawowej. Uważam, że on powinien pełnić rolę mądrego dorosłego w życiu dziecka. Pokazywać mu, że go wspiera, że w niego wierzy i że nawet jeśli ocenia jego postępy w nauce – to nie ocenia jego jako człowieka. Jeśli nauczyciel buduje z uczniami relacje oparte na zaufaniu, bezpieczeństwu i dialogu, to dziecko rozumie, że nie musi go przechytrzyć. Bo jesteśmy drużyną. Dziecko wtedy wie, że ten dorosły jest dla mnie i chce dla mnie dobrze.

Co trzeba zrobić, żeby taką relacje zbudować?

Wystarczy być dla tych dzieci. Być, dostrzegać, wysłuchiwać.