22 lipca 2023

Piotr Walda: Przestańmy karać dzieci za nasze błędy. To nie w porządku

Piotr Walda, nauczyciel historii w warszawskiej szkole: Czasem słyszę w pokoju nauczycielskim dyskusje typu: Ale Jasiu jest głupi, znów się nie nauczył. Zero autorefleksji, zadania sobie pytania: Co ja zrobiłem źle, że dziecko się nie nauczyło?

Author: Maria Mazurek,

Interviews

Co by pan zmienił w szkole?

Krócej byłoby wymienić, czego bym nie zmienił. Powiem wprost: polska szkoła umiera. Trzeba ją całkowicie przebudować. Mam na myśli zarówno dosłowne znaczenie tego słowa – nowe budynki szkolne powinny być projektowane w inny, zapewniający otwarte przestrzenie sposób – jak i to metaforyczne. Przede wszystkim to drugie.

Na czym ta metaforyczna przebudowa szkoły miałaby polegać?

Na powrocie do relacji uczeń-nauczyciel. Mam wrażenie, że wiele więcej nie potrzeba. To relacje są jądrem szkolnictwa. Proszę spojrzeć na szkoły sokratejskie. Starożytni Grecy uczęszczali do nich nie dlatego, że ktoś im kazał, tylko dlatego, że podziwiali swojego mistrza. To wystarczyło. Obudowa nie była istotna: za miejsce nauki wystarczył cień figowca. Nie było matur, rankingów, ocen. Była ciekawość świata i cieszący się autorytetem nauczyciel.

Dziś nauczyciele nie cieszą się autorytetem uczniów?

Coraz mniej. I powiem coś niepopularnego: to nie tylko wina systemu.  

Czyja jeszcze?

Nauczycieli.

W czym tkwi problem?

Najkrócej? W tym, że wielu nauczycieli po prostu nie nadaje się do tego zawodu.

Co to znaczy: nie nadawać się do tego zawodu?

Nie lubić dzieci. Byłaby pani zaskoczona, jak wielu nauczycieli po prostu nie lubi dzieci. A to absolutna podstawa w tej pracy, bez niej zwyczajnie nie da się jej dobrze wykonywać. Szkoła dzisiaj jest trzecim, czwartym, piątym wyborem młodych ludzi. Nauczyciel czeka z komórką w ręku na ofertę lepszej pracy.

Może by tak nie było, gdyby zarabiał więcej w szkole.

Powszechne jest przekonanie, że nauczyciele powinni zarabiać więcej pieniędzy. A ja nie do końca się z tym zgodzę. Czy pani uważa, że jeśli kiepski nauczyciel dostanie 20 procent podwyżki, to stanie się z tego powodu dobrym nauczycielem?

Idea, która stoi za postulatem podwyżek dla nauczycieli, opiera się chyba na innym założeniu: że jeśli pensje nauczycielskie będą wyższe, to więcej zdolnych, otwartych i kreatywnych młodych ludzi będzie chciało uczyć w szkole.

Całkowicie zgadzam się z tym, że praca nauczyciela powinna dawać możliwość znacznie wyższych zarobków. Nie zgadzam się jednak z tym, że podwyżka należy się każdemu. Trzeba by było stworzyć sensowną ścieżkę kariery nauczycielskiej, bo ta, która istnieje dzisiaj – to czysta formalność. Stopnie awansu zawodowego powinny być uzależnione od doświadczenia, wiedzy, praktyki nauczycielskiej – a nie być przez pedagoga zdobywane jedynie za przepracowanie iluś tam lat i wypełnienie odpowiednich papierów. Kolejne stopnie awansu zawodowego powinny być uzyskiwane poprzez zdanie wymagającego egzaminu. Tak wygląda to w Hiszpanii. Analogicznie trzeba, według mnie, utrudnić dostęp do zawodu nauczyciela. Dzisiaj dość łatwo jest zostać nauczycielem. Wystarczy papier ukończenia wyższej uczelni – i to niekoniecznie pedagogicznej, bo przygotowanie pedagogiczne można uzupełnić już w trakcie praktyki szkolnej. No, jeszcze zaświadczenie o niekaralności i kwit, że człowiek nie widnieje w rejestrze pedofilów.

To co pan proponuje?

Zmianę systemu kształcenia. Współczesna oświata wymaga nauczycieli interdyscyplinarnych, o holistycznym podejściu, których działania są zanurzone w wartościach humanistycznych.

Jak to zrobić?

Odejść od systemu kształcenia przedmiotowców. Uważam, że powinny wrócić studia nauczycielskie. Studia można by było podzielić na dwa etapy: trzyletnie studia licencjackie, gdzie przyszły nauczyciel jest szkolony do uczenia trzech, czterech przedmiotów, a następnie dwuletnia magisterka, gdzie zdobywałby kompetencje pedagogiczne.

Pedagodzy nauczania zintegrowanego, czyli klas 1–3, są kształceni w podobny sposób. Niedawno rozmawialiśmy z prof. Śliwerskim. Twierdził, że właśnie dlatego edukacja wczesnoszkolna jest w Polsce całkiem dobra. Problem zaczyna się od czwartek klasy.

Mój pomysł nie bierze się znikąd. Pracuję jako nauczyciel od 33 lat, dużo obserwuję, interesuję się szkolnictwem w innych krajach. Wiem więc, że pewne rzeczy mogłyby się udać. I to – gdybyśmy tylko stworzyli silne lobby – w dość krótkim czasie. Wystarczy spojrzeć na kraje skandynawskie, przede wszystkim na Finlandię, gdzie reforma szkolnictwa przyniosła wspaniałe rezultaty. Nie wyważajmy otwartych drzwi. Możemy garściami czerpać inspirację od tych, którzy już są o lata świetlne dalej niż my.

Powrócę jeszcze do systemu kształcenia: te dwuletnie studia uzupełniające, polegające na przygotowaniu pedagogicznym, powinny być połączone z praktykami szkolnymi. Taki student mógłby pracować jako asystent nauczyciela, tworząc z nim duet – proszę wybaczyć porównanie, jestem historykiem – analogiczny do duetu rycerz-giermek. Zanim taki student zostałby „rycerzem”, byłby dogłębnie przygotowywany do pracy w szkole; znałby jej realia, upewniłby się, że to jest jego droga. Wszyscy mieliby pewność, że on do tego zawodu się nadaje.

Co jeszcze chciałby pan widzieć w nowoczesnej szkole?

Chodzi bardziej o to, co od szkolnictwa trzeba poodklejać.

Co?

Biurokrację. Wciąż mamy z nią niemały problem. Poza tym: „testozę” i „rankingozę”. Współczesna oświata jest uwikłana w testy, rankingi, egzaminy. Mało w niej wartości humanistycznych. Oceniamy szkoły przez pryzmat zewnętrznych, niczemu niesłużących rankingów, które uwzględniają tak naprawdę drugorzędne aspekty nauczania, niepotrzebnie wzmacniając tylko rywalizację – między szkołami, dyrektorami, nauczycielami, uczniami. Powtarzam ósmoklasistom kończącym szkołę podstawową: „Wybierając szkołę średnią, nie patrzcie na rankingi, zewnętrzną ocenę danej szkoły. Patrzcie na panujące w niej relacje. Wybierzcie się do szkoły, o której myślicie i zaobserwujcie, czy nauczyciele i uczniowie odnoszą się do siebie z szacunkiem. Zwróćcie uwagę, jaka panuje tam atmosfera.  Porozmawiajcie z uczniami i absolwentami. Wsłuchajcie się w siebie i odpowiedzcie sobie na pytanie, czy będziecie w tym środowisku dobrze się czuli. Czy będziecie przychodzić do niego z radością? To najważniejsze”.

Zlikwidowałbym w szkolnictwie jeszcze jedną rzecz, która w zasadzie jest źródłem całego zła…

Niech zgadnę: stopnie?

Tak. Oczywiście, uczeń powinien dostawać jakąś informację zwrotną o tym, czego się nauczył, a czego nie, ale taka informacja nie powinna przyjmować postaci ocen. Bo co to zresztą za informacja? Uczeń dostaje czwórkę, cieszy się, ale co ta czwórka oznacza? Co ona mówi o tym, co on umie? Nauczyciele używają ocen jako nagrody lub kary. Częściej kary. I wtedy uczeń funkcjonuje w atmosferze presji i stresu, a nie zaciekawienia i radości z uczenia się. Dziecko, mając sześć, siedem lat, zazwyczaj idzie do szkoły pełne chęci do zdobywania wiedzy i ciekawości świata. A po „obróbce” szkoła wypuszcza młodego człowieka pełnego lęków, nierzadko cierpiącego na depresję, znudzonego, niezainteresowanego wiedzą, któremu nauka została zwyczajnie zohydzona. Na szczęście pojawiają się szkoły, które odchodzą od systemu oceniania. Ich absolwenci wcale nie osiągają gorszych wyników na egzaminach zewnętrznych. Przeciwnie: osiągają na nich lepsze wyniki.

Pan nie próbował odejść od stawiania stopni w swojej szkole? Odgórne regulacje właściwie tego nie zabraniają.

Próbowałem. Tylko że jest coś takiego jak statut szkoły. A dla większości kolegów i koleżanek takie rozwiązanie nie wchodzi w grę.

Dlaczego?

Bo oceny w pewnym sensie przerzucają odpowiedzialność na uczniów. Czasem słyszę w pokoju nauczycielskim dyskusje typu: „Ale Jasiu jest głupi, znów się nie nauczył”. Zero autorefleksji, zadania sobie pytania: „Co ja zrobiłem źle, że dziecko się nie nauczyło?”. Dla mnie największą porażką jest, jak wystawiam jedynkę lub dwójkę. Bo to oznacza, że to ja nie nauczyłem czegoś tego młodego człowieka. To ja popełniłem błąd. Nie karzmy dzieci za własne błędy. To nie w porządku. 

To my, nauczyciele, jesteśmy dla uczniów. Nie odwrotnie. Bez nich nie istniejemy, więc powinniśmy traktować ich po partnersku. To powinno przejawiać się też w błahych, z pozoru, gestach. Czasem widzę, jak nauczyciele stoją nad dzieckiem, a ono patrzy wystraszone w górę. A może zejść do poziomu jego oczu, usiąść wspólnie przy stole? Traktujmy uczniów poważnie. Z szacunkiem. Wzmacniając to, co dobre. Sprawdziany zazwyczaj są pokreślone na czerwono – tak nauczyciele zwykli zaznaczać błędy. A ja stosuję metodę zielonego długopisu. Zaczynam od tego, co dobre, a dopiero potem dochodzę do informacji, co można zrobić, żeby było jeszcze lepiej.

Jak reagują na to rodzice?

Z tym jest czasem problem. Regularnie spotykam się z rodzicami i opowiadam im, co dziecko wie, w czym jest dobre, nad czym trzeba popracować. A na koniec i tak pada pytanie: „No dobrze, ale jaką moje dziecko będzie mieć ocenę? Trójkę, czwórkę czy piątkę?”. Czasem odpowiadam: „Przecież od pół godziny tłumaczę pani, czego dziecko się nauczyło. Czy ta ocena naprawdę jest taka ważna?”.

Zmianę szkoły zacząłbym więc od zmiany mentalności: nauczycieli i rodziców. Jeśli to się zmieni, mamy szansę przywrócić do szkół humanizm.